Poniżej zacytuję Wam historię, która znalazła miejsce na kartach wielkiej historii. Wydarzyła się tu, a tu jest zupełnie nieznana. O byciu człowiekiem, o dramacie wojny, a przede wszystkim, o naszej niepamięci. O ilu Mariach jeszcze nie pamiętamy? Dobro dzieje się po cichu.
Maria Walewska Wieprzkowicz przed wojną jeździła do
Warszawy do Józefa i Stefy Rosenzweigów – jako niania
zajmowała się ich synkiem, Szmuelem, którego nazywano Ludwikiem.
Potem przeprowadziła się do Nowego Kawęczyna, wsi pod
Skierniewicami. W czasie okupacji Rosenzweigowie ponownie
nawiązali z nią kontakt – trafili do getta warszawskiego i chcieli
uratować dziecko. Maria zgodziła się przyjąć chłopca i zabrała
go na wieś. Tam przedstawiała go jako swojego krewnego.
Zabierała Szmuela na msze do kościoła w Starej Rawie, zapisała go do
szkoły. Miał jasne włosy i niebieskie oczy. Powoli
przyzwyczajał się do wiejskiego życia i nowej tożsamości. Nie wiedział, co
dzieje się z jego rodzicami. Pewnego dnia przez wieś
przechodził oficer Wehrmachtu. Szmuel bawił się z innymi dziećmi.
Niemiec zaczął rozdawać cukierki. W pewnym momencie spojrzał na
chłopca i powiedział: „Jude”.Wszyscy zamarli. – Ja też zostawiłem w domu troje dzieci – Niemiec dodał i odszedł.
Ludwik doczekał wkroczenia
Armii Czerwonej. Tuż po wojnie został zabrany z Kawęczyna
przez przedstawiciela Centralnego Komitetu Żydów Polskich.
Trafił do Marsylii, a potem do Palestyny. Tam też wyjechała
matka chłopca, Stefa, która przeżyła Zagładę. Z powodu
traumatycznych doświadczeń nie była w stanie zaopiekować się
dzieckiem. Popełniła samobójstwo. Szmuel pozostał w kibucu,
założył rodzinę. W 2004 roku przyjechał do Polski. Odwiedził wtedy Warszawę, pojechał do
Auschwitz. Kilka lat później do Nowego Kawęczyna i na grób Marii Walewskiej w Żyrardowie przyjechała
synowa Szmuela.
Źródło:
Komentarze
Prześlij komentarz